Finture Heroes: Tomasz Pudelewicz
Od czasów szkolnych miał wytyczoną przez siebie ścieżkę kariery, którą konsekwentnie podążał. Wpierw – programowanie, na studiach i w pierwszych pracach, potem stanowiska managerskie, dziś – Business Unit Director w Finture. W międzyczasie – wciąż znajduje czas na sporty i zgłębianie tajników technik fotograficznych. Tomasz Pudelewicz zdradza nam, czemu nie wprowadza zmian przez pierwszy miesiąc od przejęcia projektu i co jest według niego najważniejsze w skutecznej współpracy z klientami.
Fot. Tomasz Pudelewicz
Zacznijmy od początku. A właściwie – Twojego początku w Finture. Jak długo tu pracujesz?
Około 4 lat. Ale obserwuję rozwój firmy zdecydowanie dłużej, bo też dłużej znamy się z Radkiem Bzomą [dziś CEO Finture – przyp. red].
Długo?
Oj, długo! Nasze ścieżki przecięły się po raz pierwszy ponad 15 lat temu. Pracowałem wtedy w Infovide – firmie, która w dużej mierze ukształtowała mnie zawodowo. Podejrzewam, że na Radka miała podobny wpływ.
Radek stawiał tam swoje pierwsze kroki w profesjonalnym IT. Bardzo szybko zaczęliśmy pracować w tym samym zespole analitycznym. Dostarczaliśmy rozwiązania integracyjne dla dużego telekomu.
Po paru latach nasza współpraca z klientem dobiegła końca i nasze zawodowe ścieżki rozeszły się. Radek przeskoczył do projektów w branży bankowej, ja zająłem się ubezpieczeniami. Prywatnie znajomość pielęgnowaliśmy przy okazji cotygodniowych pojedynków w squasha.
W 2016 roku IVMX [Infovide-Matrix S.A.] nagle zakończyła działalność i Radek przeszedł do Finture, biorąc udział w budowie firmy od podstaw. Ja w tym czasie pracowałem w kilku innych miejscach. Po paru latach postanowiłem dołączyć do Finture…
W Finture jesteś Business Unit Directorem. Jak wyglądała Twoja droga do tego miejsca, bo przecież nie jedynym przystankiem na niej było Infovide…?
Swoją pracę w branży IT zacząłem na trzecim roku studiów. Na początku byłem programistą w amerykańskiej firmie Eracent, która zajmowała się budową rozwiązania klasy Enterprise do zarządzania komputerami w dużych sieciach. Pracowałem w niej… 4 miesiące. Bo dałem się skusić ofercie od Deloitte. I tam nadal pracowałem w roli programisty. W mojej wizji rozwoju zawodowego programowanie było jednak od zawsze tylko krokiem pośrednim. To pewnie niezbyt często spotykane – szczególnie w świecie, który tak szybko się zmienia – ale plan na swoją karierę miałem ukształtowany już na wczesnym etapie szkolnym. Na pewno duży wpływ mieli na to moi rodzice, którzy oboje, co jest raczej nietypowe dla osób z ich peselami, mieli wykształcenie informatyczne. W naszej rodzinie doświadczenie w IT sięga więc czasów, w których do programowania używało się jeszcze kart perforowanych, a przeciętny człowiek nie wiedział zbytnio, czym jest komputer. Mój tata przez większość swojego życia zawodowego prowadził niewielkich rozmiarów spółkę zajmującą się dostarczaniem oprogramowania dla podmiotów publicznych.
Wracając do mnie – równolegle do pracy dla Deloitte, pracowałem przy projekcie realizowanym przez firmę mojego taty. Dostarczaliśmy platformę do obrotu energią elektryczną i – w celu rozliczeń transakcji – integrowaliśmy ją z systemem dostarczanym przez Infovide.
Profesjonalizm i szczegółowość dokumentacji, którą dostarczyło Infovide, zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Wtedy pomyślałem „to firma dla mnie”. I mniej więcej to samo powiedziałem później na rozmowie kwalifikacyjnej. I tak właśnie – w Infovide – zaczęła się moja przygoda z analizą systemową.
Tam wszystko potoczyło się bardzo szybko. Z analityka awansowałem na lidera zespołu. W wieku 26 czy 25 lat zarządzałem już całymi projektami. Menadżerem odpowiedzialnym za obszar ubezpieczeń zostałem parę lat później.
W międzyczasie Infovide zostało kupione przez Asseco. Zostałem w firmie w roli dyrektora działu jeszcze kolejne dwa lata. Ale to już nie było to samo… Postanowiłem więc spróbować swoich sił na kontraktach zagranicznych.
Zrekrutował mnie pośrednik z Hong Kongu i sprzedał moje usługi do niemieckiej firmy ubezpieczeniowej, gdzie pracowałem w roli Program Managera. To była dość ciekawa przygoda. Nie miałem jeszcze doświadczenia w pracy w obcym języku – sam ten aspekt był bardzo pozytywnym doświadczeniem, świetnie uzupełniającym moje CV. Przy okazji nauczyłem się, jak organizowane są projekty w dużych międzynarodowych korporacjach.
Z drugiej strony w piastowanej wtedy pozycji brakowało mi bardzo elementu koordynowania prac zespołów programistycznych. Program Manager to rola, która reprezentuje projekty, zapewniając „przepchnięcie ich” przez procedury akceptacyjne po stronie klienta. Zajmuje się też budżetem, odpowiednio planując projekty. Z zasady jednak jest się odcięta od samego zespołu wytwórczego.
Szybko więc doszedłem do wniosku, że to nie dla mnie. Na szczęście – pojawiła się okazja, by przejść do Finture.
Fot. Tomasz Pudelewicz
Jak widać, twoja rola na przestrzeni lat mocno się zmieniała. Lubisz to, gdzie jesteś teraz?
Lubię odpowiedzialność związaną z rolą Business Unit Directora, lubię też pracę z ludźmi. Dobrze odnajduję się w większości aspektów kojarzonych z tą rolą. Ale też – wiedziałem, że chcę to robić. Jak wcześniej wspomniałem, to wynik konsekwentnie realizowanego planu.
Wspomniałeś, że pracowałeś m.in. dla Deloitte. Jakie różnice widzisz pomiędzy pracą w dużych korporacjach a miejscem takim jak Finture?
Mamy mniej procedur i większą odwagę kadry zarządzającej, żeby procedury obchodzić, kiedy nie są nam na rękę i projekt może bezpiecznie zyskać na rezygnacji z nich. Mniej nadgodzin – to też istotna różnica działająca na korzyść Finture. Z kolei Deloitte z racji międzynarodowej renomy ma mocno ułatwione zadanie pozyskiwania nowych klientów. I sprzedawania tych samych usług z większą marżą.
Masz swój ulubiony projekt na pokładzie Finture?
Bardzo dobrze wspominam swój pierwszy projekt tutaj. On wciąż trwa – realizujemy go dla PKO Leasing. W momencie, w którym go przejąłem, istniał już od roku.
Nie mogę tu nie podziękować klientowi, który obdarzył mnie bardzo dużym zaufaniem i zgodził się na realizację wszystkich moich pomysłów na zmianę organizacji pracy i wprowadzenie usprawnień w sposobie pracy blisko dwudziestoosobowego zespołu. A zespół składa się nie tylko z pracowników Finture, ale też pracowników klienta i osób które dostarczają inni dostawcy.
Odbiór tych zmian, zarówno wśród członków zespołu jak i przedstawicieli klienta był bardzo pozytywny. A co ważniejsze – pozwoliły one na rozwiązanie wielu problemów, z którymi się wcześniej borykali.
Przykładowo – jednym z wprowadzonych rozwiązań był podział zespołu na 3 mniejsze, co poskutkowało bardziej sprawną współpracą i krótszymi spotkaniami zespołowymi. Z kolei oddzielenie spotkań zespołowych od spotkań z biznesem i zaplanowanie większej liczby krótkich spotkań (z uczestnikami ograniczonymi do niezbędnego minimum) pozwoliło na zdecydowanie lepsze wykorzystywanie czasu każdego członka zespołu.
W Twojej pracy sporo zależy od współpracy z klientem. Co jest dla Ciebie najważniejsze w kontakcie z nim?
Partnerskie podejście, transparentność, nastawienie na współpracę. Jestem za likwidowaniem podziałów na „my i oni” i do tego dążę. Zawsze, gdy organizuję projekt, staram się całemu teamowi przekazać podejście partnerskie do klienta i w miarę możliwości zbudować zespół, w którym klient pełni istotną rolę. Uświadomienie wszystkim, że gramy do jednej bramki, pozwala na uniknięcie wielu problemów, które z innym podejściem zawsze, prędzej czy później, się pojawią.
Wiele osób podkreśla Twoje umiejętności w zarządzaniu projektami. Jaki jest Twój przepis na udany projekt informatyczny?
Bardzo miło mi to słyszeć. Poza wspomnianymi wcześniej transparentnością i partnerskim podejściem do klienta, bardzo ważne jest słuchanie potrzeb członków zespołu. Mówi się, że manager jest tak dobry jak jego zespół. Uważam, że to w dużej mierze prawda. Nasi programiści, architekci, analitycy, testerzy – zawsze mają bardzo dużo spostrzeżeń i zwracają uwagę na rzeczy istotne dla projektu.
Moim zadaniem jest wysłuchanie tych potrzeb i próba wytworzenia mechanizmów współpracy, dzięki którym można wyeliminować lub zminimalizować problematyczne kwestie. A jeśli danego problemu rozwiązać się nie da – zadbać, by wszyscy wiedzieli, jaki jest tego racjonalny powód.
Podczas pracy w Finture wielokrotnie zdarzyło mi się przejmować odpowiedzialność za działający już projekt. W takim wypadku bardzo istotne jest niepodejmowanie pochopnych decyzji. Każda propozycja zmiany powinna być odzwierciedleniem wnikliwych obserwacji tego, jak projekt działał dotychczas oraz rozmów – z członkami zespołu oraz przedstawicielami klienta. Wprowadzanie zmian na zasadzie „bo tak mi dobrze działało w poprzednim projekcie” uważam za nieodpowiedzialne. Dlatego w przejmowanych projektach nigdy nie wprowadzam ich wcześniej niż po miesiącu pracy z zespołem.
Inną rzeczą, której nigdy nie należy robić pochopnie – to oceniać ludzi, członków zespołu. Staram się też nie korzystać z opinii przekazywanych mi przez innych. Wielokrotnie zdarzyło mi się, że po zacieśnieniu współpracy z daną osobą okazywało się, że pierwsze wrażenie czy opinia przekazana przez kogoś – nie miały wiele wspólnego z rzeczywistością.
Ostatnia – ale zdecydowanie nie najmniej ważna rzecz – to unikanie micro-managementu. Uważam, że wręcz należy dążyć zupełnie przeciwnej sytuacji: najlepszy projekt to taki, który prowadzi się sam.
W takim razie – co jest najtrudniejszym elementem w zarządzaniu projektami, w pracy z zespołem i klientem?
Psychologia. Prowadząc wieloosobowe zespoły, często możemy spotkać się z syndromem wypalenia, obniżeniem motywacji. Wielokrotnie wpływ na taki stan rzeczy mają tematy pozapracowe, prywatne. Rozwiązywanie tego typu problemów wymaga wiele wyczucia i bardzo indywidualnego, personalnego podejścia. Nie jest to łatwe. A jednocześnie wiąże się z bardzo dużą odpowiedzialnością.
Tak. Nie da się ukryć, że to zawsze wysoka stawka. W Twojej pracy teraz jest dużo zarządzania, planowania – tego, co, jak i kiedy programować będą inni. A Ty sam – programujesz jeszcze czasem, choćby „dla funu”?
Zdarza mi się tworzyć jakieś szybkie automatyzacje w VBA. Na poziomie zawodowym – paręnaście lat temu udało mi się nawiązać współpracę z dużym graczem operującym na rynku tytoniowym (choć sam w życiu nie wypaliłem nawet jednego papierosa). Ta współpraca zawsze układała się dobrze. Na tyle dobrze, że trwa do dzisiaj – zdarza mi się, od czasu do czasu, realizować małe zmiany programistyczne w oprogramowaniu dostarczonym temu klientowi wiele lat temu.
A w czym programowałeś na różnych etapach swojej ścieżki zawodowej?
Programować uczyłem się na studiach. Miałem przyjemność studiować na wydziale MIM na UW, tam podejście do nauki programowania polegało na przekazaniu pryncypiów każdego sposobu programowania. Dlatego używaliśmy bardzo egzotycznych języków. Parę przykładów:
Smalltalk – do nauki programowania obiektowego,
Ocaml – programowanie funkcyjne,
Prolog – programowanie w logice,
C – programowanie imperatywne, korzystając z tego języka przeprowadzaliśmy nawet eksperymenty z modyfikacjami jądra linuksa.
Programowaliśmy też niskopoziomowo w asemblerze.
Na studiach kładziono też bardzo duży nacisk na algorytmy i struktury danych.
Pojawiła się też java, .net. Do tej pory uważam, że wybór takich a nie innych języków był bardzo dobrze przemyślanym zabiegiem. Po poznaniu tych języków każdy inny to już była tylko nauka składni i sposobu działania ważniejszych bibliotek.
Zawodowo do repertuaru dodałem języki bazodanowe – jak T-SQL i PL/SQL.
Co wśród osób profesjonalnie zajmujących się programowaniem może być odebrane jako „obciachowe” – uwielbiam VBA i jego prostotę. Jak wspomniałem – zdarzyło mi się w oparciu o ten język dostarczyć rozwiązania komercyjne. Stosunkowo niedawno nauczyłem się też uiPath’a, ale nie wiem czy to można nazwać językiem programowania.
Fot. Tomasz Pudelewicz
Poza pracą lubujesz się w fotografii. Co w niej najbardziej lubisz i jaki rodzaj fotografii jest Ci najbliższy?
Fotografia to taka mini-pasja, uaktywnia się głównie podczas urlopów i ogranicza do upamiętniania odwiedzonych miejsc, zdarzeń w których uczestniczyłem.
Mógłbym się nazwać „fotografem-amatorem pozbawionym zmysłu artystycznego”. Moje fotografowanie opiera się na teorii, rozumieniu jak działa aparat i świadomości, jaki efekt osiągnę, modyfikując które ustawienia aparatu. Czy ten efekt będzie atrakcyjny tylko dla mnie czy też okaże się atrakcyjny też dla innych – nie mam pojęcia. Do tego potrzeba właśnie tego zmysłu artystycznego, którego ja ewidentnie nie posiadam. Moje podejście do fotografii jest stricte … algorytmiczne.
Wiem, że oprócz fotografii lubisz też sporty – narty, tenis… Zawsze byłeś aktywny?
Zawsze. Kiedyś zresztą byłem dużo bardziej aktywny niż jestem teraz. Bo teraz, głownie z uwagi na możliwości czasowe, ograniczam się do ulubionych sportów. Kilka razy w tygodniu można mnie spotkać na korcie tenisowym, raz w tygodniu na basenie. W sezonie letnim sporadycznie wyjdę na boisko do koszykówki lub siatkówki. W zimowym – zawsze znajdę jednak czas na narty i deskę, bo te dwa sporty się dla mnie świetnie uzupełniają. Dzięki temu, że używa się w nich innych partii mięśni, znacznie rzadziej niż inni uczestnicy tygodniowych wyjazdów narzekam na zakwasy.
Jasne, może się wydawać, że jest tego dużo. Tylko, gdy cofam się pamięcią do czasów szkolnych i myślę tylko o tych sportach, które traktowałem poważnie (a to znaczy – zdarzało mi się być w szkolnej reprezentacji w międzyszkolnych zawodach), to na liście znalazłyby się jeszcze: biegi krótkodystansowe, w tym bieg przez płotki, tenis stołowy, skok wzwyż, piłka ręczna, pchnięcie kulą, rzut oszczepem… Nie wiem, czy to już wszystko.
Ale sport to nie tylko aktywność. Uważam, że ze sportu wyciągamy dużo więcej. Wcześnie nabyte umiejętności przegrywania, docenienie piękna rywalizacji – szacunek dla rywala. Wpojone zasady fair-play. To są wartości, które kształtują nas potem całe życie. I przydają się w każdym jego aspekcie – również zawodowym.
Na przykład w roli Business Unit Directora?
Na przykład!
Tomasz Pudelewicz