Horeglad

W Finture powiedziałem wprost, że jestem początkujący i że chcę się wdrożyć” – rozmowa z Marcinem Horegladem, kierownikiem projektów IT w Finture

W IT nierzadko tworzy się coś od zera. I to jest rzeczywiście coś, co mnie pociągało w tej pracy, podobnie jak pociągało mnie w budowlance. Okej – może projekty, nad którymi teraz pracuję, są mniej namacalne niż te, które realizowałem wcześniej, bo przecież nie chodzi o most, a o jakieś rozwiązanie techniczne. Ale nasz klient, największy bank w Polsce, daje naprawdę dużą skalę, dzięki której widzisz, jak z czegoś, nad czym spędziłeś wiele dni, korzysta wiele tysięcy osób” – mówi Marcin Horeglad, kierownik projektów IT w Finture.

Nie było łatwo przygotować się do tego wywiadu, bo w Google’u prawie cię nie ma – fraza “Marcin Horeglad” wyświetla w wyszukiwarce tylko kilka wyników.

Rzeczywiście, tak jest. Na portalach społecznościowych też mnie nie znajdziesz, a przynajmniej nie pod moim nazwiskiem.

W Google’u figurujesz jako napastnik amatorskiego zespołu piłkarskiego NSK.

Czyli wszystkiego przed Googlem ukryć się nie da. (śmiech)

Wciąż grywasz w piłkę?

Do niedawna grałem sporo, nawet w Finture trochę graliśmy. Niestety któregoś razu doznałem kontuzji pleców. A później – dwa lata temu – urodziło mi się dziecko. I musiałem się skupić na rodzinie – piłka poszła w odstawkę. I może być tak, że taki stan rzeczy nieprędko się zmieni, bo pod koniec roku oczekuję kolejnego potomka. Staram się jednak żyć aktywnie i czasem zdarzy mi się znaleźć czas na rower czy góry.

Jak długo pracujesz w Finture?

Przyszedłem tu 5 lat temu. Wtedy zresztą firma nie nazywała się jeszcze “Finture”. Ale poza tym wszystko wyglądało podobnie – organizacja była niemal ta sama, co dziś, choć wiadomo, że w 2020 roku pandemia wiele zmieniła.

Skąd wziąłeś się w firmie?

U mnie to była kwestia przebranżowienia, podjęcia decyzji o rozpoczęciu swojej przygody nie tylko z Finture, ale i generalnie z IT. Nie była to łatwa decyzja, choć początek miałem nieco ułatwiony – zostałem polecony przez pracownika Finture w czasie, gdy trwała rekrutacja. Finture miał przestrzeń na zatrudnienie osoby bez doświadczenia. Poszukiwano osoby do projektu związanego z największym bankiem w Polsce.

Miałeś wcześniej cokolwiek wspólnego z bankowością?

Prawie nic. Studiowałem ekonomię, ale jej nie skończyłem – niemniej na pierwszych semestrach miałem przedmioty związane z bankowością. A jeśli chodzi o kwestie finansowe, to miałem epizod związany z grą na giełdzie. I to tyle.

A z IT byłeś jakkolwiek związany?

Jedynie jako użytkownik.

Gdzie pracowałeś wcześniej?

W budowlance. Ukończyłem inżynierię środowiska w warszawskiej Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że to pokrewna dziedzina z budownictwem. I inżyniera środowiska jako kierunek predysponuje do tego, żeby przejść do budowlanki.

Czym dokładnie się zajmowałeś?

Pracowałem w szeroko pojętym nadzorze budów, w jednej z większych firm budowlanych na polskim rynku.

Jaki był największy projekt związany z budownictwem, który wówczas realizowałeś?

Czteroletni projekt budowy jazów. Wiesz, co to?

Nie.

Budowle hydrotechniczne, a upraszczając: takie małe zapory. Zbudowaliśmy je na południu Polski, w Nysie.

To chyba bardziej stresująca praca niż IT, prawda? Jak przy komputerze wydarzy się “fakap”, to można go łatwo odkręcić, w budowlance może się to skończyć zdecydowanie gorzej…

Tak. Zresztą gdy budowaliśmy te zapory, to właśnie wydarzył się pewien “fakap”, chyba największy, z jakim miałem do czynienia. Korzystaliśmy wtedy z metody polegającej na ogradzaniu rzeki szczelnymi, głęboko wbitymi ściankami. Następnie wypompowywaliśmy wodę i wydobywaliśmy grunt, żeby móc stworzyć fundamenty budowli.

I gdzieś w trakcie budowy te ścianki zaczęły się wyginać, budowa wraz z całym rozstawionym sprzętem została zalana. No, kataklizm. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Z tego też jestem dumny po latach pracy w budowlance – że na “mojej” budowie nigdy nie wydarzył się żaden wypadek śmiertelny – a o takich przypadkach co jakiś czas niestety się słyszy.

Z czego wyniknęła chęć przekwalifikowania się z budownictwa?

Wymieniłbym trzy główne powody. Po pierwsze: w pewnym momencie nie zaoferowano mi nic ciekawego. Skończyłem duży, kilkuletni projekt, w trakcie którego mieszkałem daleko od domu. Wróciłem do Warszawy i firma nie była mi w stanie zaproponować niczego interesującego.

Drugi powód związany był właśnie z tymi wyjazdami. To specyfika pracy w budowlance, mianowicie: ważna jest konieczność bycia mobilnym. Ta branża nierzadko rzuca ludzi po całym kraju. Oczywiście nie mam tu do nikogo pretensji, to cecha tej roboty – raz pracujesz w tym województwie, raz w tamtym. Zwłaszcza, jeśli – jak ja wówczas – należysz do dużej firmy działającej na poziomie krajowym.

Nie jest to najwygodniejsze.

Być może są osoby, które są w stanie do takiego trybu pracy przywyknąć, ale ja do nich nie należę. Dla mnie nie było to optymalne, utrudniało kontakt ze znajomymi i z rodziną, część bliskich widziałem tylko dzięki coweekendowym wyjazdom.

A trzeci powód to po prostu szansa rozwoju, którą otrzymałem w Finture. Pracowałem w budowlance siedem lat – zmiana była dla mnie trudną decyzją, bo wypływałem na nieznane wody, zostawiając za sobą lata doświadczeń i znajomości. Dodatkowo ja zajmowałem się budownictwem infrastrukturalnym, a moim zdaniem to jedna z najciekawszych działek w tej branży. Projekty były wyjątkowo satysfakcjonujące. I wciąż są, chociaż realizowałem je wiele lat temu.

Wciąż są?

No wiesz, jak człowiek przejeżdża przez most, w budowie którego brał udział, i zda sobie sprawę, że korzystają z niego też tysiące innych ludzi – to daje dużą satysfakcję.

Dlaczego więc zdecydowałeś się na odejście?

Miałem wokół siebie osoby, które narzekały na branżę budowlaną i nie robiły niczego, żeby zmienić swoją sytuację. Nie chciałem być jak one, więc coraz mocniej zacząłem się doszkalać – ukończyłem na przykład podstawowy internetowy kurs Java Script.

A gdy pojawiła się okazja do zmiany i zobaczyłem, że ruszyła rekrutacja, i że jeszcze szukają ludzi niedoświadczonych, to postanowiłem skorzystać. Stwierdziłem, że w razie, gdyby mi nie wyszło, to moje doświadczenie nie ulotni się i będę mógł wrócić do budowlanki za rok czy dwa. Dostrzegłem więc dużą szansę rozwoju przy relatywnie niskim ryzyku.

Swoją drogą mamy w Finture trzy takie osoby, które zrezygnowały z budownictwa na rzecz IT. Nie jestem więc jedyny. (śmiech)

Zaczynałeś pracę w Finture jako tester, prawda?

Tak.

Czy ten początkowy okres był stresujący?

Tak, chociaż ja tego stresu specjalnie nie zapamiętałem. Gdy wchodziłem do Finture, byłem nastawiony na to, że wydarzą się pewne trudności. Co mi pomogło, jeśli chodzi o ograniczenie stresu: że ja nikogo nie oszukiwałem, że mam nie wiadomo jakie doświadczenie w testowaniu. Mówiłem wprost, że jestem początkujący i że mam chęć wdrażania się. Wymagano ode mnie, żebym się wszystkiego dowiadywał i rozwijał, ale nie oczekiwano, że będę we wszystkich tematach biegły od pierwszego dnia.

Osoby, które mnie wprowadzały do branży, były świadome mojego braku doświadczenia, i szanowały to. Od razu zakomunikowano mi: jeśli czegoś nie wiesz, to nie wstydź się pytać. I to samo powtarzam dziś początkującym osobom: że poznać projekt mogą tylko poprzez dociekliwość. Tylko tak mogą dostatecznie się w to wgryźć.

To nie znaczy, że stresujących sytuacji w ogóle nie było, ale moje podejście było takie, że skoro się tego podjąłem, to musiałem zacisnąć zęby i przez to przebrnąć. I nawet, jeśli czasem czułem się tak, jakbym wkurzał bardziej doświadczonych kolegów i koleżanki, to uparcie podpytywałem: czy dobrze to robię? Czy mógłbyś to wyjaśnić? Czy mogłabyś powtórzyć?

A czy język IT był barierą?

Tak, i to bardzo dużą. Zresztą na ten aspekt narzekają w rozmowach ze mną wszystkie osoby, które się przebranżawiają. A dochodzi do tego jeszcze język projektowy, związany z bankowością. Słowa, z którymi mogliby sobie nie poradzić i najbardziej “techniczni” pracownicy.

Jakie znalazłeś rozwiązanie tego problemu jako początkujący pracownik?

Pamiętam, że kolega podpowiedział mi, żeby notować wszystko, co słyszę. Żeby stworzyć sobie taki słowniczek, który być może będzie przydatny i dla tych osób, które będą przebranżawiały się w przyszłości.

Jakie były największe różnice między budowlanką i IT?

Podejście do ludzi. Na przykład nie spotkałem się w ogóle z tym, że ktoś czuł się zniechęcony faktem, że zadaję pytania. Wszyscy byli bardzo cierpliwi i… to podejście było bardzo cywilizowane, a nie jakieś takie dyrektorskie, z poczuciem wyższości, nakazami i wymaganiami. A z czymś takim spotykałem się niejednokrotnie w budowlance. Tylko nie wiem, czy to kwestia branży, w której pracuję obecnie, czy kultury pracy w Finture. Nie mam porównania.

Jako laik widzę jeden podstawowy wspólny mianownik obu branż – w Finture też pracujesz projektowo i budujesz. Choć wirtualnie.

Tak, w IT nierzadko też tworzy się coś od zera. I to jest rzeczywiście coś, co mnie pociągało w tej pracy, podobnie jak pociągało mnie w budowlance. Okej – może projekty, nad którymi teraz pracuję, są mniej namacalne niż te, które realizowałem wcześniej – bo przecież nie chodzi o most, a o jakieś rozwiązanie techniczne. Ale nasz klient, największy bank w Polsce, daje naprawdę dużą skalę, dzięki której widzisz, jak z czegoś, nad czym spędziłeś wiele dni, korzysta wiele tysięcy osób.

Pracowałeś tylko dla tego klienta?

Tak, choć oczywiście były to różne projekty. Miałem do czynienia z różnymi zespołami w ramach Finture. Raz nawet pracowałem w zespole w ramach struktury banku. Nie była to duża grupa, może pięć osób. Ale ja byłem jedyną, która nie była pracownikiem banku.

Ile w ciągu ostatnich pięciu lat zrealizowałeś projektów?

To trudne pytanie, bo słowo “projekt” można różnie interpretować. Ale gdybym miał rzucić konkretną liczbą, to – powiedzmy – od pięciu do siedmiu.

Który z nich był najbardziej wymagający?

Myślę, że pierwszy projekt, nad którym pracowałem po wyjściu z okresu testowania. Gdy musiałem się już zająć analizą, a później doszły jeszcze elementy zarządzania, kontaktu z klientem… to było najtrudniejsze z mojego punktu widzenia. I nie z uwagi na to, że w perspektywie czasu ten projekt był trudniejszy od późniejszych, ale z racji nowych wyzwań, którym musiałem sprostać. To było coś zupełnie nowego, i to mogło być stresujące.

Ale z perspektywy czasu oceniam to pozytywnie. Docelowo chciałem iść w kierunku analizy systemowo-biznesowej. Na szczęście szybko zaczęły przychodzić pozytywne feedbacki – to pomogło mi zbudować pewność siebie w nowym miejscu pracy.

Obecnie pracujesz w zarządzaniu.

Tak, i to rodzi zupełnie nowe wyzwania. Stopniowe przechodzenie do stanowisk kierowniczych wiąże się z coraz częstszym delegowaniem i poleganiem na innych osobach. Gdy byłem testerem, dostawałem jakiś temat, zajmowałem się nim, a jeśli zdarzył mi się błąd, to byłem za niego odpowiedzialny.

Wraz z kolejnymi awansami musiałem nauczyć się rezygnacji z mikrozarządzania – docierało do mnie, że nie mogę być we wszystkim za wszystko odpowiedzialny, bo by mi doby nie starczyło. Stopniowo musiałem uczyć się delegowania zadań i myślę, że coraz lepiej mi to wychodzi.

Ale zarazem wciąż czasem znajduję czas na zejście do poziomu bezpośredniego wpływu na projekt. Zdarza mi się wziąć udział w analizie problemu czy testowaniu problematycznej kwestii. Takich sytuacji jest coraz mniej, ale cieszy mnie, że wciąż da się znaleźć na to przestrzeń. Zarządzanie jest fajne, ale fajnie jest też czasem coś kliknąć i sprawdzić, czy działa.

Kto jest użytkownikiem końcowym rozwiązań, które opracowujecie?

Ci klienci potrafią się w stosunku do siebie bardzo różnić. Teoretycznie – tak “na moje oko” – Polacy dużo korzystają z bankowości internetowej, kart, blików… Moi rodzice, którzy nie są jakoś wyjątkowo techniczni, chętnie używają aplikacji bankowych i innych rozwiązań tego typu.

W praktyce jednak jest inaczej, i pokazuje to skala banku, który jest naszym klientem. Bo jednak dla części użytkowników trzeba tworzyć rozwiązania, które wykluczają konieczność zainstalowania aplikacji czy zalogowania się do banku na smartfonie. Są osoby, dla których są to rozwiązania obce.

Co jest najważniejsze dla polskiego użytkownika?

To, żeby szybko i łatwo załatwić sprawę.

A bezpieczeństwo? Pytam, bo to kwestia szczególnie istotna w bankowości, a według badań – od lat najpopularniejsze polskie hasła to “qwerty” czy “123456”.

O kwestie bezpieczeństwa dbają raczej banki – i one myślą “za konsumentów”. Zdarzały się nawet kampanie społeczne organizowane przez same banki, które miały na celu uświadomienie konsumentom, że bezpieczne hasła są absolutnie niezbędne.

Projekty, którymi zajmujesz się w pracy, bywają newralgiczne, bo tkwią na styku rozwiązań IT i kwestii prawnych, są związane z wrażliwymi danymi i licznymi regulacjami. Czy to bywa dla ciebie trudne?

Całkiem niedawno pracowaliśmy nad automatyzacją zawieszenia spłaty pożyczki gotówkowej. W ramach tego projektu chcieliśmy doprowadzić do momentu, w którym klient sam mógłby podpisać zawieszenie przez aplikację. A nie każdy przecież tę aplikację ma w swoim urządzeniu. Rozwiązanie miało więc polegać na tym, że mailem wysyłało się linka, później przychodził SMS, i z tej wiadomości można się było zalogować tylko do dokumentu, który chciało się podpisać.

Nie było to rozwiązanie sprawdzone dotychczas w banku, co tylko utrudniało implementację. Trochę więc to nam zajęło. I gdy zbliżaliśmy się do momentu wdrożenia, przyszła wiadomość z góry, że dział prawny banku nie pozwala na wysyłanie jakichkolwiek linków klientowi…

Ups.

No i wiesz, to nigdy nie jest miłe, że poświęca się czas na coś, co finalnie nie może zostać ukończone. Osób pracujących nad takim projektem nie dotyka to rzecz jasna finansowo, ale spotkałem się wiele razy z tym, że takie kwestie są dla osób z IT denerwujące. Spada satysfakcja z pracy: robiłem coś dwa miesiące, było ciężko, a finalnie nic z tego nie wyszło. Nie pojawia się ta nagroda, o której rozmawialiśmy wcześniej – czyli satysfakcja ze zbudowania czegoś, co finalnie trafia do rąk użytkowników. W takich momentach spada morale.

Czasem też zdarza się, że słyszymy: “Nie możemy jeszcze tego klepnąć, bo dział prawny musi dopiero zaakceptować ten pomysł”. I dotyczy to czasami prostych rzeczy, na przykład treści notyfikacji do klienta. Takie – wydawać by się mogło – drobnostki muszą też przejść przez prawników po stronie banku, żeby nie było później ewentualnych reklamacji. I czasem czekanie na opinię prawników potrafi trwać kilka tygodni. Ale nas to bezpośrednio nie dotyka.

Wspomniałeś, że satysfakcjonujące dla ciebie było i jest oddawanie prawidłowo działających projektów – i to zarówno w IT, jak i w budowlance. A co satysfakcjonuje cię jako kierownika?

Z punktu widzenia kierownika ważne jest to, w jakiej atmosferze coś dowieźliśmy – w bólach? A może wręcz odwrotnie? Jeśli możemy kończyć projekty tak, żeby ludzie byli zadowoleni, to sam jestem z tego powodu szczęśliwy.

Myślisz, że twoi pracownicy dają ci szczery feedback po oddaniu projektu?

Czasem o taki rzetelny feedback rzeczywiście ciężko. No bo faktycznie jest to sytuacja, w której kierownik pyta cię, co ci się nie podoba. Jestem jednak przekonany, że w naszym zespole taki feedback jest szczery.

Co radziłbyś osobie, która chciałaby przejść ścieżkę analogiczną do twojej – czyli od testera do lidera zespołu?

Myślę, że ciężko nastawiać się od razu na tak konkretną ścieżkę. Z perspektywy czasu uważam jednak, że w moim wypadku słusznym krokiem we wchodzeniu do świata IT było zaczynanie od testowania, żeby poznać to wszystko “od bebechów”. Wiele też zależy od predyspozycji. Tu w grę wchodzą również kompetencje miękkie, a nie tylko takie, których da się nauczyć.

Nie ma więc jednej recepty i nie ma co bardzo szczegółowo planować sobie ścieżki kariery analogicznej do mojej. Podstawą jest bycie otwartym na nowe i chęć rozwoju. Nie możemy się też spalać stresem na myśl o potencjalnych drobnych porażkach. One będą się zdarzały, na początku nawet często.

Ale trzeba mieć też pewną dozę samokrytycyzmu. Bo jeśli te porażki nie będą drobne i będzie ich dużo, to tu jest moment, żeby się zastanowić nad tym, czy to na pewno to? Czy to moje miejsce, czy na pewno tego chcę?

Gdyby moje pierwsze pół roku w IT było pełne porażek, to abstrahując od tego, jak by na to reagowali moi zwierzchnicy czy współpracownicy, sam bym pewnie uznał, że to nie wypaliło i że nie będę brnął w coś, co mnie stresuje i co jeszcze dodatkowo mi nie wychodzi.

A czym powinna się interesować osoba, która trafia do twojego zespołu?

Kwestie bankowości są na pewno istotne. Na plus byłoby rozumienie pojęć ekonomicznych, choćby podstawowych. Ale nie jest to nic obowiązkowego, po prostu byłoby łatwiej. Bo przecież to wszystko można poznać od zera. Będzie nieco trudniej, ale tylko tyle. To samo dotyczy języka IT. Jeśli zna się jakieś słówka czy wyrażenia, to może to pomóc na wejściu.

Przyszedłeś do firmy jakieś 2 lata przed początkiem pandemii, w połowie twojego etatu nadszedł COVID-19. W jaki sposób wpłynęło to na waszą strukturę organizacyjną?

Zmiana była kolosalna. Przed pandemią praktycznie nie było opcji, żeby pracować zdalnie – robiły tak pojedyncze osoby na mocno ograniczonych uprawnieniach. Więc siedzieliśmy w biurze po pięć dni w tygodniu. I to życie zespołu często nie kończyło się o godzinie szesnastej czy siedemnastej. Bo i w góry jeździliśmy, i była sekcja wspinaczkowa… były nawet osoby, które wspólnie jeździły na wakacje. Więc atmosfera bywała naprawdę rodzinna. Moim zdaniem to było coś więcej niż zwykły zespół IT.

A potem przyszła pandemia i wywróciła wszystko do góry nogami. Pamiętam, że w okolicach początku pierwszego lockdownu miałem zaplanowany wyjazd. Co więcej: była to wycieczka do Włoch, w których sytuacja pandemiczna z początku była bardzo trudna. Rozmawiałem z przełożonymi – mówili, żebym zastanowił się, czy pojechać, bo raz, że wirus, a dwa: osoby, które wracały z Włoch, miały obowiązek rozpoczęcia dwutygodniowej kwarantanny. Jak połączyć kwarantannę z niemożnością pracowania zdalnego w ówczesnym Finture?

Zrozumiałem ich argumenty, więc zostałem. I po tygodniu zorganizowano pracę zdalną. (śmiech) Zaczęliśmy więc siedzieć w domu – to był dla nas duży szok, bo przecież byliśmy zżytym zespołem. Początkowo zdzwanialiśmy się na piwo na kamerkach, ale to oczywiście nie było to samo.

A jeśli chodzi o organizację? Co się zmieniło?

Myślę, że sobie poradziliśmy. W takich sytuacjach bardzo wiele zależy od ludzi. Gdyby nasza praca polegała na kontrolowaniu pracowników i gdyby tego wzajemnego zaufania brakowało, to byłoby dużo gorzej.

A finalnie okazało się, że za traktowanie pracowników fair, oni odpłacali się sumiennością i rzetelnością. Na pewno przy pracy zdalnej nie da się całkowicie zweryfikować, czy ktoś pracuje osiem czy pięć godzin, a jeśli osiem, to jak sobie tę pracę rozkłada. Ale olewanie obowiązków na pewno od razu wychodziłoby na wierzch i byłoby widoczne w efektach. A to na szczęście u nas nie ma miejsca.

Obecnie pracujecie zdalnie?

Duża część firmy tak, przy czym namawiamy pracowników do tego, żeby przynajmniej raz w tygodniu przyjeżdżali do biura. Większość pracuje przez większą część czasu z domu, ale gdy już przyjadą do biura, to są zadowoleni. To jak z imprezą, na którą nie chce ci się iść, ale jak już pójdziesz, to okazuje się, że jest fajnie. To świetne uczucie – móc normalnie z kimś porozmawiać. Tak jak kiedyś.

CIEKAWE? POdziel się